26 lis 2013

The Day of the Doctor, czyli mamo, nakręcili mi fanfika!

Oczywiście, że obejrzałam jubileuszowy odcinek, razem z połową świata, kiedy był emitowany na BBC One. Sądziłam, że nie będę miała nic na jego temat do napisania, byłam w błędzie - w końcu nie codziennie popularny serial kończy 50 lat ("dziś sam jestem dziadkiem..."), więc z tej okazji oczekuje się CZEGOŚ.
Czy z okazji 50 rocznicy emisji Doctora Who dostaliśmy COŚ? Well.. tak i nie.
Disclaimer - jak jeszcze nie oglądaliście, to idźcie oglądać, pisanie tej notki bez spoilerów mijało się z celem ;)

Obiektywnie - "The Day of the Doctor" to doskonały przykład tego co Stephen Moffat robi z Doctorem odkąd tylko dostał go w swoje łapki. To bardzo w jego stylu, wcisnąć się w sam środek historii którą zastał, swoim talentem uczynić ją - w swoim mniemaniu - jeszcze genialniejszą, a wątki które mu nie pasowały zeszyć gruba nicią żeby w miarę trzymało się kupy. Moffat był doskonały kiedy pisał pojedyncze odcinki - osobliwie "Blink" czy "Girl in the Fireplace". Pisanie dużych story arc'ów zwyczajnie mu nie wychodzi, bo nie potrafi sprytnie zawiązać całej historii i wytłumaczyć nieścisłości. Nagła niewytłumaczalna utrata pamięci? DWUKROTNA? Elżbieta Pierwsza chichocząca i goniąca za Doktorem żeby za niego wyjść? Całe "to wcale nie tak jak myśleliście, to się naprawdę wcale nie wydarzyło, wydawało wam się, taki jestem sprytny"? No naprawdę, naprawdę nie wiem, zwłaszcza mając w pamięci ryjące psychikę "The End of Time" (z którego wiemy, że Time Lords wcale nie byli tacy fajni i warci uratowania) czy choćby "Last of the Time Lords".
Zatem jak na Specjalny Jubileuszowy Odcinek "The Day..." obiektywnie mocno nie dostawał - ale o tym inni piszą lepiej niż ja (i ostrzej)

Ale umówmy się, ja nie muszę być obiektywna i nie uważam się za poważnego krytyka - ogólna ocenę temu filmu czy odcinku wystawiam na podstawie tego, czy sie na nim dobrze bawiłam. A całkiem subiektywnie bawiłam się całkiem nieźle. Cały odcinek był ładnie narysowaną laurką dla fanów, zarówno tych którzy zaczęli od pierwszej serii z 2006 roku, jak tych oddanych i wytrwałych, którzy obejrzeli wszystkie sezony od pierwszego odcinka. Dostaliśmy garście mrugnięć okiem, cytatów, żartów, nawiązań i smaczków (kto zauważył ze wisząca na ścianie w muzeum "Tratwa Meduzy" niosła głownie cybermanów? a ile propsów z różnych odcinków naliczyliście z gablotach?), podróż w przeszłość, w przyszłość, dużo biegania, plot twist z kategorii "whoa wait what?" i wszystkich dwunastu trzynastu Doktorów. Na raz.
Nie oszukujmy się, cały jubileuszowy odcinek został nakręcony dla tego jednego kadru
Jedyne co mi osobiście zgrzytało to Clara, której nie lubię i która do tej pory nie była jako postać niczym szczególnym, a to jej przypadła rola bycia The Companion (konia z rzędem temu kto znajdzie łady polski odpowiednik, "towarzysz" mi zgrzyta), który w decydującym momencie przypomina Doktorowi kim jest i na czym polega jego rola - a co tak naprawdę powinna była zrobić Rose, zredukowana  do świadomego urządzenia. Jakkolwiek prawdę mówiąc gdyby Rose miała zagrać w tym odcinku naprawdę siebie, albo - co gorsza- gdyby miało nastąpić kolejne dramatyczne i wzruszające spotkanie po latach pisane ręką Moffata (który niczego nie pisze tak źle jak postaci kobiet), to już wolę to rozwiązanie.
Finalnie przez półtorej godziny siedziałam na brzegu krzesła, kilkukrotnie wydawałam z siebie nieartykułowane dźwięki i na napisy końcowe patrzyłam z myślę, że oto obejrzałam ładne, nieprzesadnie ambitne za to bardzo przyjemne fanfiction do serialu dla nastolatków. I  tak właśnie "The Day of the Doctor" będę traktować.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz