10 gru 2013

Trust my rage, czyli wrażenia z nowego Thora.

Nie piszę recenzji. Nie umiem pisać recenzji. Jedyny moment kiedy pisałam recenzje był w szkole, robiłam to według podręcznika i było okropne. Zatem od tej pory cokolwiek co będzie tylko nosiło znamiona recenzji potraktujcie po prostu jako spis wrażeń z oglądania/czytania/grania. Czy cokolwiek.

Obligatoryjny gif jest obligatoryjny.
A zatem. Idąc do kina na "Thor: The Dark World" spodziewałam się.. mniej więcej niczego się nie spodziewałam - miał być Loki, dobra zabawa, dynamiczna akcja, Loki i ładne widoczki. Gdyż umowmy się - jeśli ktoś idzie na film o superbohaterach oczakując ambitnej uczty dla intelektu, to sam jest sobie winiem ;] Dość powiedzieć, że się nie zawiodłam. Nie obiecuję kompletnego braku spoilerów, ale nie będę wredna i największego plot twista nie zdradzę - w końcu A NUŻ jest tu jeszcze ktoś kto nie miał szczęścia oglądać.

Co było fajne? Po pierwsze - Asgard. Dużo Asgardu. Dużo więcej Asgardu - oraz całego przekroju innych uniwersów prosto z gałęzi Yggdrasila, niektóre zaledwie w formie ponurego kawałka ziemi, ale zawsze to coś. Podobało mi się rozwiązanie z umiejscowieniem światów jako "przenikających się" - klasyczne nordyckie wyobrażenie zawieszenia wszystkiego na gałęziach mitycznego drzewa było dość mętne i bardzo mnie ciekawiło jak sobie z tym filmowcy poradzą.
Ale Asgard! Bardzo piękny, bardzo złoty, nastrojowy, epicki. Tym razem było go zdecydowanie więcej i panom/paniom od scenografii i efektów udało się stworzyć coś co sobie roboczo nazywam "efektem Avatara" - głębokie uczucie żalu, że to wszystko tak naprawdę nie istnieje i w ogóle chcę tam wracać natychmiast (przy okazji - czy ktoś jeszcze zauważył zjawisko Śniegu Padającego Od Czapy, żeby w odpowiednich momentach robić bardziej nastrojowo, mimo braku jakichkolwiek innych oznak zimy?)
Bardzo podobało mi się rozbudowanie postaci drugoplanowych, zwłaszcza Heimdalla (jestem chyba jedyną lamą na tym padole której kompletnie nie rusza Idris Elba, co nie przeszkadza mi uważać doboru aktora do postaci za cudowny, zwłaszcza że podług nordyckiej mitologii Heimdall jest, hehe, najjaśniejszym z bogów), który nie dość że zdejmuje hełm to jeszcze pokazuje, excuse le mot, jaja, oraz Mamy Friggi, która jest największą badass motherfucker tego filmu i cała armia Mrocznych Elfów może jej czyścić napierśnik. Dostaliśmy kilka przeuroczych hintów na temat Wojowniczej Trójki (banda dzieciaków Volstagga, awww) i tylko Lady Sif było mi jak zawsze za mało. Swoją drogą jestem trochę obrażona a trochę ciekawa co scenarzyści zrobią w końcu z tą postacią - w uniwersum mitologicznym i komiksowym Lady Sif jest w końcu pełnoprawną partnerką Thora, a Jane Foster to, hem, coś w rodzaju alternatywnego skoku w bok. Tymczasem w filmie Sif głównie spogląda na Jane z ukosa i niewiele mówi, więc może coś się jeszcze w tej kwestii podzieje. Ale to dygresja.
Jak dla mnie wybór jest dość prosty, poproszę tę panią co umie się sama obronić.
Głębiej zostały też zarysowane relacje całego czworokąta Odyn-Frigga-Thor-Loki, więc nie tylko Asgard Bros Reunited, ale też Odyn po raz kolejny pokazujący, że jest chu.. kiepskim ojcem również dla swego rodzonego syna, oraz związek Lokiego z przybrana matką (co bardziej uważni zauważą nawet ich podobny styl walki, złamało mi to serce po raz kolejny). No i Loki we wszystkich stanach skupienia, od mrocznej wściekłości do maniakalnego śmiechu, jak zawsze emocjonalnie popaprany, po raz kolejny pokazujący, że czegokolwiek się po nim spodziewać, to i tak będzie się w błędzie. A co do Głównego Plot Twista - czy naprawdę ktokolwiek był zaskoczony? Jak dla mnie taki obrót spraw był dość oczywisty, acz niekoniecznie własnie tu i teraz. Ale o tym sza. Hiddleston swoją postacią kradnie każdą scenę w której się znajdzie i już od dwóch lat z hakiem nie mogę wyjść z podziwu jak ten uroczy, uśmiechnięty Brytyjczyk cudownie zagrał takiego egoistycznego psychopatę jak Loki. 
Pogłoski jakoby cały ten wpis był wyłącznie pretekstem do załączenia powyższego gifa są zdecydowanie przesadzone.
Cały case Mrocznych Elfów również był bardzo ciekawie skonstruowany - oto główny zły nie tylko nie chce przejąć władzy nad światem, w zasadzie nie chce go nawet z hukiem unicestwić, a potem stanąć na gruzach zanosząc się złowieszczym śmiechem - Malekith to taki typowy socjopata, który żył sobie razem ze swoją armią spokojnie w ciemności i ciszy, gdy WTEM wpadła banda hołoty z mieczami i od iluś-set lat robi mu imprezkę, a on tylko chce, żeby sobie wszyscy wreszcie poszli precz i zgasili światło (tak w skrócie). W sumie to go nawet rozumiem. Plus ogromnie podobali mi się wizualnie, od samego Malekitha (szkoda w sumie że grającego go Christophera Ecclestona było tak krótko i mało widać pod całą charakteryzacją, on umie być przerażający sam z siebie), przez bezosobowych, zamaskowanych szeregowców i efekciarski Ether aż po futurystyczne pojazdy - chociaż tu designerzy trochę pojechali po bandzie, chwilami miałam wrażenie, że oglądam Gwiezdne Wojny.
Mmmmalekith. Kolejna postać której filmowy wizerunek wypada dużo lepiej niż komiksowy.\
Finalna scena walki i manipulowania.. grawitacją? materią? nogawkami czasu? kogoś znającego się bardziej na fizyce prawdopodobnie mogłaby przyprawić o histerię i spazmy, ale jak dla mnie była przyjemnie dynamiczna, epicka i trzymająca w napięciu i nawet nie zaalarmował mnie zbytnio fakt, że nie ma szans, żeby z Charing Cross do Greenwich były tyko trzy stacje metra ;] Oraz w ogóle miło, że wreszcie rzecz nie dzieje się w jakimś Nowym Jorku czy innym Los Angeles, tylko w starym dobrym Londynie. Oraz sensownie zredukowano liczbę ofiar i zniszczeń.

Nie byłabym sobą gdybym na coś nie pomarudziła, ale. Niemal wszyscy z którymi rozmawiałam na temat "Thora" zachwycali się tym, jaki epicki film o legendarnych herosach potrafi być zabawny, jak fajnie momentami było do śmiechu i w ogóle. Tymczasem akurat według mnie komediowe momenty w "The Dark World" miały wyjątkowo mało sensu i finezji - i nie mówię tu tylko o tych z udziałem Jane Foster et consortes, bo bycie żenującą z wdziękiem udaje się tylko Kat Dennings - ale przede wszystkim tych w Asgardzie. Patrząc wstecz na modelowy przykład zgrabnego humoru, czyli "Avengersów", mona zauważyć jedną rzecz - wszystkie komediowe wstawki były typowo sytuacyjne, wplecione w akcję i pozostające jej integralną częścią. Sarkastyczne komentarze Starka, Steve Rogers będący zawsze trochę nie na miejscu, Hulk jako maskotka czy słynne już "knocking norse people out of the frame" - drobne rzeczy które nadawały całemu filmowi lekkości. Tymczasem w "The Dark World" dostaliśmy rząd scen wsadzonych do filmu ewidentnie wyłącznie po to, żeby było śmiesznie. W końcu cała rozmowa po wyjściu z celi, scena ucieczki z Asgardu czy początkowa bitwa z olbrzymami wnosiły do fabuły dokładnie nic i istniały tylko po to, by bohaterowie mogli poprzerzucać się zabawnymi tekstami. Mimo to nie uważam, że drugi Thor był nieśmieszny, albo że humor był kiepski - po prostu nie każdy może być Jossem Whedonem.
Żarty żartami, ale spory kawał filmu było tak.
Czy mi się podobało? Może nie w stu procentach, ale na pewno bardzo. Było ładnie, były emocje, była akcja, był Loki (czy jestem już nudna?). Fajnie, że twórcy mają wygodną świadomość tego, że siedzą tak naprawdę w środku uniwersum, którego historia już się dzieje, więc nie muszą robić długich wprowadzeń ani nudnych zakończeń, bo najczęściej mają do czynienia z nieco już obeznanym widzem - mogą się więc skupić na akcji i wiarygodnych bohaterach, co udało się świetnie. Z niecierpliwością czekam - i na następny film w serii (o ile dobrze pamiętam, teraz pora na "The Winter Soldier") i na kolejny dziejący się w Asgardzie (bo nordyccy superbohaterowie to w końcu moi ulubieńcy). Bowiem jak wszyscy pamiętamy Hiddleston ma podpisany z Marvelem kontrakt na sześć filmów, a mieliśmy dopiero trzy!

26 lis 2013

The Day of the Doctor, czyli mamo, nakręcili mi fanfika!

Oczywiście, że obejrzałam jubileuszowy odcinek, razem z połową świata, kiedy był emitowany na BBC One. Sądziłam, że nie będę miała nic na jego temat do napisania, byłam w błędzie - w końcu nie codziennie popularny serial kończy 50 lat ("dziś sam jestem dziadkiem..."), więc z tej okazji oczekuje się CZEGOŚ.
Czy z okazji 50 rocznicy emisji Doctora Who dostaliśmy COŚ? Well.. tak i nie.
Disclaimer - jak jeszcze nie oglądaliście, to idźcie oglądać, pisanie tej notki bez spoilerów mijało się z celem ;)

Obiektywnie - "The Day of the Doctor" to doskonały przykład tego co Stephen Moffat robi z Doctorem odkąd tylko dostał go w swoje łapki. To bardzo w jego stylu, wcisnąć się w sam środek historii którą zastał, swoim talentem uczynić ją - w swoim mniemaniu - jeszcze genialniejszą, a wątki które mu nie pasowały zeszyć gruba nicią żeby w miarę trzymało się kupy. Moffat był doskonały kiedy pisał pojedyncze odcinki - osobliwie "Blink" czy "Girl in the Fireplace". Pisanie dużych story arc'ów zwyczajnie mu nie wychodzi, bo nie potrafi sprytnie zawiązać całej historii i wytłumaczyć nieścisłości. Nagła niewytłumaczalna utrata pamięci? DWUKROTNA? Elżbieta Pierwsza chichocząca i goniąca za Doktorem żeby za niego wyjść? Całe "to wcale nie tak jak myśleliście, to się naprawdę wcale nie wydarzyło, wydawało wam się, taki jestem sprytny"? No naprawdę, naprawdę nie wiem, zwłaszcza mając w pamięci ryjące psychikę "The End of Time" (z którego wiemy, że Time Lords wcale nie byli tacy fajni i warci uratowania) czy choćby "Last of the Time Lords".
Zatem jak na Specjalny Jubileuszowy Odcinek "The Day..." obiektywnie mocno nie dostawał - ale o tym inni piszą lepiej niż ja (i ostrzej)

Ale umówmy się, ja nie muszę być obiektywna i nie uważam się za poważnego krytyka - ogólna ocenę temu filmu czy odcinku wystawiam na podstawie tego, czy sie na nim dobrze bawiłam. A całkiem subiektywnie bawiłam się całkiem nieźle. Cały odcinek był ładnie narysowaną laurką dla fanów, zarówno tych którzy zaczęli od pierwszej serii z 2006 roku, jak tych oddanych i wytrwałych, którzy obejrzeli wszystkie sezony od pierwszego odcinka. Dostaliśmy garście mrugnięć okiem, cytatów, żartów, nawiązań i smaczków (kto zauważył ze wisząca na ścianie w muzeum "Tratwa Meduzy" niosła głownie cybermanów? a ile propsów z różnych odcinków naliczyliście z gablotach?), podróż w przeszłość, w przyszłość, dużo biegania, plot twist z kategorii "whoa wait what?" i wszystkich dwunastu trzynastu Doktorów. Na raz.
Nie oszukujmy się, cały jubileuszowy odcinek został nakręcony dla tego jednego kadru
Jedyne co mi osobiście zgrzytało to Clara, której nie lubię i która do tej pory nie była jako postać niczym szczególnym, a to jej przypadła rola bycia The Companion (konia z rzędem temu kto znajdzie łady polski odpowiednik, "towarzysz" mi zgrzyta), który w decydującym momencie przypomina Doktorowi kim jest i na czym polega jego rola - a co tak naprawdę powinna była zrobić Rose, zredukowana  do świadomego urządzenia. Jakkolwiek prawdę mówiąc gdyby Rose miała zagrać w tym odcinku naprawdę siebie, albo - co gorsza- gdyby miało nastąpić kolejne dramatyczne i wzruszające spotkanie po latach pisane ręką Moffata (który niczego nie pisze tak źle jak postaci kobiet), to już wolę to rozwiązanie.
Finalnie przez półtorej godziny siedziałam na brzegu krzesła, kilkukrotnie wydawałam z siebie nieartykułowane dźwięki i na napisy końcowe patrzyłam z myślę, że oto obejrzałam ładne, nieprzesadnie ambitne za to bardzo przyjemne fanfiction do serialu dla nastolatków. I  tak właśnie "The Day of the Doctor" będę traktować.

23 lis 2013

Keep calm and I'm the Doctor

Pierwszy raz był parę lat temu, kiedy znajoma na wspólną posiadówę przy filmach przyniosła paczkę DVD z serialem, którego tytuł absolutnie nic mi nie mówił. Zachęceni zachwalaniem obejrzeliśmy pierwszy odcinek.
I wpadliśmy w stupor.
Naprawdę - źli kosmici przylatujący do Londynu i terroryzujący miasto przy pomocy ożywionych sklepowych manekinów to nie jest coś co się ogląda na co dzień. Bardzo ludzko wyglądający dobry kosmita podróżujący w czasie i przestrzeni w niebieskiej policyjnej budce też nie poprawiał sytuacji. Efekty specjalne były koszmarne. Główna bohaterka jakaś taka.. blond. Dosłownie i w przenośni. Podczas napisów końcowych spojrzeliśmy na siebie i zgodnym chórem oznajmiliśmy "dawaj jeszcze!"
Na prawdziwą miłość przyszło jeszcze jednak trochę poczekać, bo Doctor Who był jednym z tych seriali przed którymi broniłam się rencyma i nogoma, ale skoro znajomi TAK namawiali i TAK przekonywali, no dobra, pamiętam, że było zabawnie...
A potem to już jak na obrazku.
Oczywiście, też mam kubek z TARDIS.
Tego się nie da wytłumaczyć. Tego się nie da przeanalizować.. no dobra, może się da, ale zdecydowanie zostawiam to lepszym od siebie. Ale że serial fantastyczny dla młodzieży, opowiadający o (cytuję za Wikipedią - wdech) humanoidalnym kosmicie znanym jako Doctor, który podróżuje razem z ludzkimi towarzyszami w posiadającym świadomość statku kosmicznym TARDIS przez czas i przestrzeń, ratując cywilizacje, pomagając ludziom i naprawiając krzywdy (wydech), który nigdy nie miał chyba zbyt wysokiego budżetu, dwanaście razy zmienił aktora grającego główną rolę, a reżyserów, scenarzystów i scenografów jakieś dziesiątki razy więcej, nie trzymał się żadnej ciągłej linii fabularnej i łamał wszystkie schematy science-fiction - od 50 lat(!), 26 sezonów, 7 serii i niemal 800 odcinków istnieje w popkulturze nie tylko brytyjskiej, ale światowej - to jest fenomen. jasne, Doctor Who miał w swojej historii górki i dołki. Nawet kilka. Jak na przykład ten, kiedy przez 6 lat nie był w ogóle emitowany - ale wrócił, w wielkim stylu i przez następne 7 lat zgarniał nagrodę za nagrodą (w tym BAFTA dla najlepszego aktora, którą zdobył Matt Smith) i zyskuje coraz więcej fanów.
Gdybym miała zgadywać dlaczego ten dziwny serial stał się takim hitem, powiedziałabym, że właśnie przez łamanie schematów. Od pierwszego obejrzanego odcinka aż po ostatni właściwie nie wiadomo, czego się spodziewać - czy tym razem polecimy w przyszłość, czy w przeszłość? Spotkamy Szekspira, panią de Pompadour czy van Gogha? Pozaziemskie stworzenia które nas przerażą, mimo, że wyglądają jak solniczki, planetę, którą trzeba będzie uratować, a może kosmiczne dzieci zagubione na brytyjskich przedmieściach? Czy Doktor uratuje świat, doprowadzi do napisania kultowej książki, zapali znicz olimpijski - czy może przez niego upadną planety, zginą gatunki, za to przeżyje jedna mała dziewczynka? A może - tym razem, przynajmniej tym razem - wszyscy przeżyją? Będziemy się śmiać do wypęku czy płakać? Nigdy nie wiadomo.
Tak wyglądają próby wytłumaczenia komuś o czym jest Doctor Who.
Doctor Who z racji widowni - cały czas przypominam, że to serial dla nastolatków! -  okrojony został kompletnie ze scen przemocy, seksu, krwi i przekleństw, a mimo to porusza ogromnie szeroki wachlarz problemów i tematów i wielokrotnie po prostu daje mocno do myślenia, co osobiście bardzo lubię, gdyż nie ma to jak dobra rozkmina po 40 minutach odcinka. Wśród kiczowatych efektów, brytyjskiego humoru, podróży w czasie i przestrzeni w towarzystwie dziwnych pozaziemskich ras i oczami 900-letniego kosmity pokazuje nam - wybaczcie mi moment patosu - prawdę o ludzkości. O tym że toczymy wojny, jesteśmy okropni, nietolerancyjni, egoistyczni, współczujący, kreatywni, odważni, kochający, fantastyczni. I o tym, że nikt nie jest nieistotny.

Jeden z moich ulubionych cytatów
Uff, wzruszyłam się. Czy zatem polecam? Pewnie, że polecam. Przynajmniej polecam spróbować, bo jednak nie każdy ma na tyle dystansu i podejścia, żeby przebrnąć przez specyficzną oprawę. Ale  zobaczyć przynajmniej pierwszą serię - tę z 2006 roku - na pewno warto, choćby po to, żeby spróbować się przekonać, o co chodzi tym wszystkim fanom. A okazja dobra - w końcu dziś mija 50 lat od wyemitowania pierwszego odcinka i BBC wyemituje z tej okazji specjalny epizod jubileuszowy. Zatem - allons-y!

9 lis 2013

Feministyczny Alien czyli o teście Bechdel

Parę dni temu The Guardian napisał o nowej kwalifikacji, której podlegają filmy wchodzące do kin w Szwecji - tak zwany test Bechdel. Klasyfikację "A" otrzymują dzieła w których dwie kobiety (niebędące tłem) rozmawiają ze sobą o czym innym niż mężczyźni.

Powód? Dość oczywisty. W większości popularych filmów (oraz książek, oraz gier) główną rolę pełni mężczyzna (najczęściej również heteroseksualista rasy białej). Kobiety, jeśli występują to w formie a) love interest b) księżniczki do uratowania c) dość nieistotnego tła. Takie są fakty, w podlinkowanym artykule jest nawet akapicik na ten temat, plus źródło. Już olać (przprszm) inne orientacje i rasy, ale kobiety, było nie było, to ponad 50% społeczeństwa, też mają problemy, motywacje, mogą mieć przygody, być naukowcami, geniuszkami czy superbohaterkami, a ich życie nie kręci się w 100% wokół znalezienia sobie faceta. Tymczasem producenci i twórcy jakoś nie chcą tego zauważyć.

Komiks Alison Bechdel - po jego publikacji pojawił się pomysł na test

Wprowadzenie kwalifikatora wywołało - rzecz oczywista - dyskusję. Czy jest sensowny, czy potrzebny, czy w ogóle o czymś świadczy. Okazało się nagle, że olbrzymia ilość ostatnio wyprodukowanych i bijących rekordy popularności filmów testu Bechdel po prostu nie zdaje - ze wszystkich filmów o Harrym Potterze ocenę "A" dostał bodajże jeden, filmy o superbohaterach odpadły w przebiegach, Tolkien oblał z kretesem, tak samo Gwiezdne Wojny. Z block-busterów ostały się jeno Igrzyska Śmierci, ale to wyjątek od wielu reguł jest w ogóle. 
Być może także są filmy w których taka dysproporcja płciowa jest uzasadniona (choć nie jestem sobie w stanie przypomnieć dobrego przykładu, komentujący, pomóżcie). Inny problem jest z adaptacjami i ekranizacjami - Tolkien w ogóle nie pisał postaci kobiecych, gdyż podobno nie umiał (jestem w stanie to uwierzyć, z tych nielicznych które jednak stworzył wyszła mu jedna Eowina) - co jednak nie przeszkodziło scenarzyście "Hobbita" dosztukować mu w filmie jednej ładnej elfki (teraz się módlmy żeby jej nie zepsuli).
Ładna, ruda, z sensem ubrana. Póki co nie widzę powodu do narzekań.
Jedną rzecz trzeba sobie powiedzieć koniecznie - test Bechdel w żaden sposób nie mówi o tym, czy film jest dobry czy też nie. Tak samo jak nie mówi o tym age rating. To pewna informacja dla oglądających, znaczek dający pojęcie, czego się po filmie spodziewać. Dlatego nie rozumiem burzących się o "niesprawiedliwość" komentatorów. Może, oczywiście sprawić, że ktoś na film nie pójdzie bądź pójdzie chętniej, ale będzie to po prostu dobry przykład głosowania portfelem w sprawie dla siebie ważnej. Branża filmowa na tym nie straci, a wręcz może zyskać więcej wiarygodnych historii i głębszego spojrzenia na postaci i fabułę.
Czy uważam, że zjawisko oficjalnego używania testu Bechdel jest istotne? Tak, ponieważ zwraca uwagę na pewien problem który w społeczeństwie istnieje. Nie uważam, żeby wszyscy scenarzyści powinni nagle rzucić się do skryptów by dopisywać na siłę brakujące kobiety, ale jeśli zmusi paru z nich do głębszej refleksji i zastanowieniu się, czy ta czy inna postać może lepiej przemówiłaby do odbiorcy gdyby była innej płci i tym podobne - to już coś. A jeden znaczek więcej na plakacie czy opakowaniu DVD nikomu nie zrobi krzywdy, a wręcz może stać się narzędziem doskonałej reklamy.

5 lis 2013

Pamiętaj, pamiętaj, bo data to święta, czyli historia jednej maski

408 lat temu ośmioro angielskich katolików zaplanowało spisek mający na celu zabójstwo króla Jakuba I i wysadzenie w powietrze budynku brytyjskiego Parlamentu. 5 listopada jeden z nich, Guy Fawkes, został przyłapany w podziemiach gmachu razem z 36 beczkami prochu. Od tamtego czasu co roku w Londynie obchodzi się upamiętniającą tamte wydarzenia Bonfire Night, podczas której dzieci palą kukłę Guya Fawkesa.
31 lat temu w brytyjskim magazynie "Warrior" ukazała się pierwsza część komiksowej serii "V for Vendetta" autorstwa Alana Moore'a - mrocznej, dwuznacznej w przekazie, kreujące obraz ponurej, totalitarnej dystopii i anarchistyczno-faszystowskiego konfliktu. W komiksie pierwszy raz pojawił się anonimowy V i zaprojektowany został wzór słynnej dziś maski.
7 lat temu na podstawie komiksu powstał film "V for Vendetta", wyprodukowany przez Wachowski Brothers i wyreżyserowany przez Jamesa McTeigue. Odpowiednio wygładzona i przeniesiona dalej w przyszłość fabuła spotkała się z entuzjastycznym przyjęciem widzów, zaś wizerunek V, anarchisty i rewolucjonisty, na dobre zagościł w popkulturze.
Kadr z filmu
Tyle historii. Dla mnie - jako kulturoznawcy z wykształcenia i popculture geeka z zamiłowania interesujące są losy samej maski V (upieram się, by nie nazywać jej maską Guya Fawkesa, ponieważ jako taka wystąpiła dopiero w komiksie i jest atrybutem konkretnej postaci, bynajmniej nie historycznej). Bonfire Night w Londynie mało kto poważnie obchodzi, komiks wciąż jest dość niszowy, przynajmniej dla szerszej publiczności, moda na film minęła już ładnych parę lat temu - maska zaś wciąż funkcjonuje w powszechnej świadomości, nieco w oderwaniu od samego źródła. Zasługę w tym ma internetowy ruch Anonimowych, który około 2008 roku przejął ją jako swoją "twarz", wykorzystana międzynarodowo choćby podczas ruchu protestacyjnego "Occupy Wall Street". David Lloyd, odpowiadający za stronę graficzną komiksu o V wypowiada się o tym w ten sposób:
"The Guy Fawkes mask has now become a common brand and a convenient placard to use in protest against tyranny – and I'm happy with people using it, it seems quite unique, an icon of popular culture being used this way. (...) It just represents opposition to any perceived tyranny, which is why it fits easily into being Everyman's tool of protest against oppression rather than being a calling card for a particular group" (x)
Tym, którzy stroją fochy o nieznajomość historii, zatarcie oryginalnego znaczenia i spłycenie przekazu, chcę zadać pytanie - jakie skojarzenia przychodzą wam do głowy najpierw, gdy macie przed oczami chrześcijański krzyż, swastykę i pentagram?
Jasne - warto, a kto ma się za wykształconego wręcz powinien czuć się w obowiązku wiedzieć o historii narzędzia upokarzającej śmierci, buddyjskiego symbolu słońca czy pogańskim znaku ochronnym, ale symbole mają to do siebie, że żyją własnym życiem. Maska V jest teraz zarówno wspomnieniem o zamachu na króla, jak i symbolem obywatelskiego sprzeciwu w nieznanej dotąd skali, a także internetowym symbolem anarchii i rewolucji - nigdy stuprocentowo poważnym, bo nie o powagę tu chodzi. Znak mający korzenie w starej, lokalnej historii został przekodowany w zbiorowej świadomości i zyskał status międzynarodowy. Razem z Latającym Potworem Spaghetti i liczbą 42 staje się ikoną powszechnie rozumianą do tego stopnia, że korzystają z niej też inne dzieła popkultury. "Tu rządzi internet", mówi, "swoje schematy zostaw w domu." V w tej nowej odsłonie wpisuje się w stary jak sama kultura archetyp trickstera, uniwersalnego przeciwnika ładu i porządku, wyskakującym jak chochlik z pudełka wszędzie, gdzie ramki robią się zbyt sztywne.
Jeden z moich ulubionych kadrów z Journey into Mystery, Loki i recykling symboli.
Historię warto znać. Ale współczesną kulturę i konteksty w jakich żyjemy warto znać chyba nawet bardziej. Więc pamiętajmy o piątym listopada, z więcej niż jednego powodu.
Na koniec nie powstrzymam się od wklejenia mojego ulubionego monologu w ulubionej formie - bo umówmy się, głos Hugo Weavinga robił ten film w jakichś 50 procentach.


Jeszcze co do Anonimowych (niechętnie, bo przeczuwam dyskusję której nie chcę wszczynać) nie oceniam ruchu ani jako nowych bojowników o wolność od Systemu, ani jako bandy dzieciaków robiących rewolucję przed kolacją. Nie wieszczę nowego bunt mas, nie cytuję murów, co runą i jakimi cegiełkami w nich jesteśmy. Obserwuję zjawisko. Faktem jest, że udało im się - nie raz - dotrzeć do mediów masowych i to nie w formie żarciku czy mema i powoli przestają kojarzyć się tylko z 4chanem, atakami DDoS czy blokowaniem stron "for teh lulz". Maskę widać tam, gdzie trzecia, czwarta, piąta władza traci skuteczność na rzecz ludzi z telefonami komórkowymi i dostępem do internetu. Podpisałeś petycję przeciw ACTA? Przekazywałeś dalej informacje o konfliktach, o których mainstreamowe media milczały? Przyłączyłes się do dyskusji o WikiLeaks, NSA? Przybij piątkę i załóż maskę, bo też jesteś Anonimowy.

26 paź 2013

Wybór Autorki: 5 książek, do których wracam najczęściej

Notki lecą, a tymczasem wciąż niewiele wiadomo o Autorce (poza tym że ma Tentakle i koty). Ta seria w zamyśle miała się nazywać "Ulubione", ale jak siadłam przed pustym dokumentem i zaczęłam się zastanawiać nad ulubionymi książkami, to po pół godzinie stać mnie było już tylko na histeryczny śmiech. To jakby zapytać mnie które płuco jest moim ulubionym. Albo czerwona krwinka (toby się nawet lepiej ilościowo zgadzało).
Zmieniłam więc taktykę i poniżej lista 5 książek które, jeśli mam swoje egzemplarze, to świecą wytartymi okładkami, widać na nich tygodniowy jadłospis i przejechały ze mną pół świata, a z wersji elektronicznych odpadają zużyte piksele. Słowem te, które czytam na nowo po kilkanaście i kilkadziesiąt razy - co jest chyba jakimś wskaźnikiem ulubienia. Enjoy.


Lolita
Rosyjski literat pisze książkę po angielsku o amerykańskim społeczeństwie, która to książka zostaje doskonale przetłumaczona na polski (jestem tendencyjna i jedyne słuszne tłumaczenie to wg mnie to Kłobukowskiego). Robi to tak niesamowicie, że człowiek wraca do niej kolejne dziesiątki razy i ciągle odnajduje nowe nawiązania, smaczki, pułapki i mrugnięcia, które autor do niego posyła. Albo po prostu delektuje się rytmem i wrażeniem, że to wszystko tylko jakaś dwudziestowieczna bajka o Czerwonym Kapturku. Pamiętajcie - to nie jest książka o pedofilli. Ale nie wolno zapomnieć kim jest bohater (a o to łatwo, w aurze wykształcenia i kultury którą roztacza).
Do filmu wracam głównie dla Jeremy'ego Ironsa. Jeśli w ogóle.

Amerykańscy Bogowie
Książka na jesień, taką jesień-zimę - Gaiman jednak najlepiej sprawdza się w klimatach mroczno-deszczowo-niepokojących. Niby fantastyka, ale nie fantastyka - bo ci bogowie cały czas tacy strasznie ludzcy są. A ludzie wręcz przeciwnie. Uniwersalna, ale nienahalnie. Smutna, ale niezniechęcająco. Zostawia z uczuciem, że wciąż nie wiem, co o tym wszystkim myśleć, ale jak wrócę za rok, to już na pewno się dowiem. 
(Pisząc to zauważyłam, że ma wiele wspólnego z poprzednią pozycją - nieamerykański autor pisze wnikliwą i bardzo poetycką obserwację amerykańskiej rzeczywistości, w podobnie onirycznym klimacie. Ten kontynent tak działa na ludzi?)

Harry Potter
Pamiętam doskonale - był Dzień Dziecka, miałam osiem lat, a mój ojciec akurat wrócił z pracy i powiedział "czytałem że za oceanem to jakiś potężny hit i pomyślałam, że ci się spodoba" a w rękach trzymał "Kamień Filozoficzny". Kilka lat później Mama dostawała szewskiej pasji bo kolejne tomy - w różnych stadiach kolejnego przeczytania - walały się po domu w trybie ciągłym. Książka z którą moje pokolenie dorastało, która otworzyła mi drzwi do całej reszty tak zwanej fantastyki. Można się kłócić, czy jest dobra, ale na pewno jest znacząca. Ja w każdym razie jak ja czytam, to znikam dla świata. 
(I dalej czekam na mój list z Hogwartu, do kroćset)

Wiedźmin
Sagę o Wiedźminie pożyczałam od miłych kolegów i czytałam do spółki z ojcem, też fanem fantasy - przy podbieraniu sobie ostatniego tomu dochodziło do rękoczynów. Do dziś mogę czytać w kółko, cytować na wyrywki i trochę sama się dziwię, że nie dorobiłam się własnego zestawu. Wiem, że są tacy co mówią, że im dalsze tomy, tym gorzej, ale do samego końca są krwiści bohaterowie, przekonująca historia i wartka akcja, a to się liczy. Żeby było zabawniej, ukochałam sobie prawie wszystkich bohaterów poza głównymi (Geralt mnie głównie wpieniał, Ciri nie rozumiałam). Jak miałam piętnascie lat czytałam dla akcji, jak miałam dwadzieścia rozgryzałam politykę, nie wiem, co odkryję jak będę miała dwadzieścia pięć, może w końcu odkryję wszystkie nawiązania.
Kadrem z filmu katować was nie będę, za to odkąd jakiś czas temu na tumblerze ktoś napisał, że Mads Mikkelsen byłby świetnym Geraltem, mam straszną nadzieję na remake.
Maria i Magdalena
Magdalenę Samozwaniec najpierw lubiłam za dowcipne felietony, w dodatku wydawane ze świetnymi ilustracjami. "Marię i Magdalenę" odkryłam gdzieś na strychu u babci i wsiąkłam - cudowny opis przedwojennego mieszczaństwa, życia rodzinnego, satyryczne spojrzenie na artystyczną bohemę, masa autoironii autorki, która przy tym niezwykle wzruszająco i z widocznym podziwem przedstawia postać swojej siostry (poetki Marii Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej) i ojca (Wojciecha Kossaka). Pożarłam w jeden wieczór, odkopałam drugi tom, potem dotarłam jeszcze do "Zalotnicy niebieskiej" (pisanej już wyłącznie o Pawlikowskiej). Wracam regularnie, bo o ile nie przepadam za literaturą obyczajową jako taką, to pasjami uwielbiam czytać o tym, jak ludzie żyli, jak spędzali czas i niemalże co jedli w innych czasach niż moje.

(Tentakle też chcą się wypowiedzieć i mówią, że dużo książek lubią, ale z oczywistych względów najchętniej czytują zbior opowiadań H.P. Lovecrafta. Nie jestem pewna tego JAK czytają, ale nie chcę się nad tym zastanawiać, to pewne)

A wy do jakich książek najchętniej wracacie?

24 paź 2013

Non omnis moriar czyli yay! nowy Wiedźmin!

Przerywamy regularną audycję, aby nadać wiadomość ze wszech miar niespodziewaną. Znienacka bowiem gruchnęło na Facebooku, że oto Andrzej Sapkowski, najbardziej bodaj znany polski fantasta napisał nową książkę. I to - uwaga - w uniwersum Wiedźmina.
Pierwszą reakcją był chór głosów niedowierzania, całkiem zresztą zrozumiały - nie siedzę w fantastyce, a zwłaszcza polskiej, już od dość dawna, ale doskonale pamiętam etap kiedy Sapkowski na propozycje i zapytania o dopisania czegoś do wiedźmińskiego uniwersum reagował, cóż, różnie. Reakcje wahały się od szyderczego śmiechu do wyrzucenia pytającego delikwenta za drzwi. Ale kiedy wydawnictwo SuperNowa oficjalnie potwierdziło informację i podało datę wydania (6 listopada), komentarze zaczęły z kolei brzmieć powątpiewająco.
Są miecze, magiczne pioruny i błyszczący tyłek. Okładka fantasy jak się patrzy.

Żeby była jasność - uwielbiam całą sagę o Wiedźminie. Miłością wielką i nieracjonalną. Odkąd przeczytałam ją pierwszy raz jeszcze w szkole - do spółki z ojcem, na wyścigi, wyrywając sobie książki i posuwając się przy tym do podstępów i rękoczynów - i z każdym kolejnym przeczytaniem coraz bardziej, do stopnia kiedy cytaty potrafiłam podpisać rozdziałami i stronami. I myślę, że chyba wszyscy fani pomyśleli sobie to samo co ja - no superfajnie, ale... czemu?
"Po Wiedźminie" Sapkowski napisał trylogię husycką (doskonałą, ale w zupełnie innej kategorii) i "Żmiję" (nie czytałam, nie trawię wojennego settingu, ale opinie wśród znajomych zebrała mocno takie sobie), potem, o ile mi wiadomo, już nic. Powrót do świata który zamknął i odstawił na półkę z górką trzynaście (???!?!?!) lat temu to ryzyko. Pisarz się zmienił, zmienił mu się warsztat (nie mówię, że przyrdzewiał, ale kto wie..), natomiast wymagania czytelników wciąż takie same, jeśli nie większe. I nie mówimy tu tylko o racjonalnej chęci dostania do ręki dobrej książki, z krwistymi bohaterami i wartką akcją - ale też o cichym marzeniu wszystkich którzy tyle czasu spędzili w wiedźmińskim świecie, że będzie tak samo fajnie i klimatycznie jak kiedyś. Oczekiwania olbrzymie - ryzyko zawodu jeszcze większe. 

Autor - głosem wydawnictwa - deklaruje, że powieść nie będzie opowiadać historii głównych bohaterów sagi, lecz podejmie wątki poboczne, z gościnnymi występami kilku znajomych postaci. Komentujący - trochę się cieszą, a trochę z przekąsem mówią o skoku na kasę. Pecunia - wciąż non olet. Przekonamy się jak zwykle podczas lektury, a tymczasem można sobie pobrać darmowy fragmencik powieści. Bo i czemu by nie.

(on the side note: pokazano dziś pierwszy zwiastun "Captain America: Winter Soldier" i nie mogę się zdecydować, czy bardziej jara mnie Black Widow czy Bucky Barnes <3 Do obejrzenia tu )