20 paź 2013

Czy Thor musi być piękny czyli mój problem z amerykańskimi komiksami

Amerykańskie komiksy. Superman, Batman, Spiderman, Wonder Woman. Chyba każdy chorujący na zaawansowaną geekozę przynajmniej raz miał z nimi do czynienia - ja też. Można je lubić, można mniej. Ja lubię - ale mam z nimi jeden duży problem. A w zasadzie jeden duży i jeden mniejszy.

Zaczniemy od tego mniejszego. Generalnie typowy komiks superbohaterski zaczął swoją karierę jako gazetowa propaganda - do dziś echa tego można dopatrzyć się choćby w postaci Kapitana Ameryki. Jego zmagania z Red Skullem i całą podziemną organizacja o nazwie Hydra to nic innego jak przeniesiona na komiksowe karty alegoria wojny z Nazistami, stworzona po to, by podtrzymywać patriotyczny duch w narodzie (bo to my mamy superżołnierza, a oni tylko paskudną czerwoną czaszkę) - nic ambitniejszego nieść ze sobą nie miała. Kilkadziesiąt lat później komiksy mają już - na szczęście - zupełnie inną postać i przesłanie, ale wciąż miewają tendencję do odjeżdżania w "jedyną słuszną" stronę i problemy z wiarygodnym przedstawianiem postaci kobiet, różnorodnością rasową czy postaciami o innej orientacji niż heteroseksualna. Wydawcy na szczęście starają się coraz bardziej słuchać czytelników, czego dowodem są choćby cała postać nowej Batwoman (nie dość, że homoseksualnej, to wrednej, nie lubiącej Batmana i kopiącej tyłki), zmieniający kolor skóry Nick Fury czy nowa seria X-Men all-woman. Ciągle jednak gdzieś pałętają się kwiatki w stylu nowej super-złej DC - White Rabbit, która, cytuję, "Wygląda jak 37 strona katalogu z akcesoriami do fetish-bondage". Ma nawet obrożę z lateksu. Naprawdę, DC? Naprawdę..?

Nie no, wygląda groźnie.

Drugi problem który sprawia, że jeśli już dostaję w ręce zeszyt z komiksem to otwieram go z obawią, a czytam często z bólem zębów - strona graficzna. Ja wiem - to nie mają i nigdy nie miały być arcydzieła. To są zeszyty tworzone od podstaw w bardzo krótkim czasie - czasem tydzień na narysowanie, pokolorowanie i złożenie dwudziestu-kilku stron. Ale najbardziej boli że w trakcie bardzo długiej serii rysownicy potrafią zmienić się kilkukrotnie (inaczej niż w Europie, gdzie rysownik komiksu to często jego ojciec, od poczatku do końca - czy ktoś wyobraża sobie Asterixa rysowanego inaczej niż przez Alberta Uderzo?). Owszem, to daje szanse na nowe gwiazdy, na ciekawszy klimat, na nowe spojrzenie. Ale naprawdę, kiedy czyta się dobrze napisaną serię, taki powiedzmy, "The Mighty Thor", i nagle po dziesięciu zeszytach przecudnie i dynamicznie rysowanych przez Oliviera Coipela (czapki z głów) do piórka zasiada Pasquall Ferry (co. to. ma. być.) - to naprawdę potrafi zepsuć zabawę.


Nie każdy może być jak ten pan po lewej, ale spania na lekcjach anatomii też nie polecam.

Co boli mnie dodatkowo, to ogólnie przyjęty styl, który zdają się przyjmować ludzie odpowiedzialni za kolory. Wiem, że jako grafik z zawodu jestem tendencyjna i większości odbiorców się to pewnie podoba, ale wszechobecny airbrush, światełka, jarzące kolory i brak jakiegokolwiek zróżnicowania tekstur i materiałów (bo przecież faktura drewna wygląda tak samo jak zbroi, nie ma wątpliwości) - trochę smutno się na to patrzy. Czemu wszystkie komiksy nie mogą być kolorowane choćby jak ostatni zeszyt "Everything Burns"? (wiem czemu, nie odpowiadajcie mi - "hajs się musi zgadzać")
Czasem przynajmniej nadrabiają fabułą...
Doskonale wiem, że bez amerykańskich komiksów o superohaterach popkultura nie wyglądałaby tak, jak wygląda. Cały licencjat o nich w końcu napisałam, więc nie jest tak, że ich całkiem nie lubię. Ale podejrzewam że dużo jeszcze czasu i tuszu upłynie, nim będę mogła uważać się za ich fankę z całym dobrodziejstwem inwentarza.

na koniec wyżej wspomniane "Everything Burns" pani Stephanie Hans, uwielbiam więcej takich.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz